Czego nie lubię w piłce nożnej

Kocham i zawsze będę kochał ten sport. Spędziłem na jego oglądaniu tysiące godzin, śledzę na bieżąco wyniki i transfery. Uważam, że piłka nożna to sport wymagający największej wszechstronności i pracy zespołowej, w którym największe sukcesy osiągają nie tylko najbardziej utalentowani, ale też najciężej pracujący. Mimo to, jest w piłce sporo zjawisk, które psują mi przyjemność z jej oglądania, a czasami wręcz sprawiają, że mam jej dosyć. Poniżej poświęcę każdemu z nich trochę miejsca.

| Ustawienie: | Trener:

| Ustawienie: | Trener:

Poziom meczu: Najlepszy na boisku:

Przepaść finansowa między najbogatszymi a resztą

Ten temat znają wszyscy – oczywiście poza fanami najbogatszych drużyn, które czasami na jeden transfer wydają więcej, niż ligowi konkurenci prze cały rok na funkcjonowanie klubu. W całej Europie jest takich zespołów może dziesięć, a przepaść jest szczególnie widoczna w Hiszpanii, gdzie w ostatnich 20 latach tylko 4 razy tytuł zdobył ktoś inny niż Real i Barcelona. Oczywiście dominacja tych zespołów wynika nie tylko z ich bogactwa, ale jest z nim bezpośrednio powiązana i na nie wpływa.

W Niemczech zdecydowanie najbogatszy jest Bayern i wygrywa też najczęściej. Na szczęście, od czasu do czasu powija mu się noga i korzystają wtedy inne zespoły z mniejszymi budżetami. Wyjątkowo denerwujące jest przy tym osłabianie ligowych konkurentów Bayernu (przede wszystkim tych z Dortmundu i Gelsenkirchen) przez stałe podkupywanie ich najlepszych piłkarzy, na przykład: Lewandowskiego, Hummelsa, Götze, Goretzkę, Neuera. Nic dziwnego, że Bayernu w Niemczech nie lubi nikt – poza jego ogromną rzeszą fanów.

We Włoszech, mimo że Juventus dominuje w lidze od lat, jego przewaga ma przede wszystkim wymiar organizacyjny. Podobne sumy na transfery wydają Inter, Milan, Roma a ostatnio także Napoli. Mają czasami nawet lepszych zawodników, ale drużynę lepszą ma zawsze piemoncki klub i można sie o tym przekonać w decydujących momentach sezonu. Wyjątkiem od tej reguły jest transfer Cristiano Ronaldo, na który każdy z wyżej wymienionych zespołów mógłby sobie pozwolić tylko w wyjątkowo sprzyjających okolicznościach.

W Anglii na szczęście od wielu lat rośnie grupa najbogatszych klubów. Z „wielkiej czwórki” stała się ostatnio szóstką, bo wyraźnie wyższe budżety mają: MC, MU, Liverpool, Chelsea, Arsenal, Tottenham. Kolejne kluby w poszczególnych sezonach wydają nawet więcej od nich – z korzyścią dla rywalizacji w całej lidze. Dlatego dominacja jednego zespołu przez kilka lat jest w Premier League po prostu niemożliwa, o czym przekona się zapewne w tym roku drużyna Guardioli.

Jeśli na ligowych boiskach jeszcze od czasu do czasu w końcowych tabelach mamy niespodzianki, o tyle w Lidze Mistrzów to po prostu się nie zdarza. Wygrywają kluby z najmocniejszych lig, które dzięki wygranym w LM dodatkowo wzmacniają swoją lokalną dominację. Może nie był to główny cel powstania tych rozgrywek, ale na pewno nie dzieje się tak przypadkiem.

Przejęcia europejskich klubów przez azjatyckich i amerykańskich bogaczy

Z powyższym tematem od lat związany jest niestety inny, który psuje humory kibicom wielu klubów w różnych krajach. Przynajmniej raz w roku jakiś biznesmen z Chin, Tajlandii czy USA wykłada na stół setki milionów Euro (najczęściej zarobionych w podejrzanych okolicznościach) i kupuje klub razem z długami. Często kończy się to dla kibiców tragedią, o czym przekonali się na przykład fani Blackburn Rovers.

Nowi właściciele zwalniają dobrych trenerów i innych pracowników, ściągają swoich, najczęściej bez doświadczenia w danym kraju lub w ogóle w piłce nożnej, podejmują bezsensowne decyzje, jak na przykład zmiana klubowych barw w Cardiff. Kończy się to konfliktami z kibicami, chaosem organizacyjnym, a potem często spadkiem i procesami sądowymi. Najnowszy odcinek tej serii można ostatnio oglądać w AC Milan, w którym chińskim inwestorom szybko znudziła się zabawa w piłkę nożną. Odchodzą, ale na szczęście dla fanów ich pieniądze zostają – bo już je zainwestowano w nowych piłkarzy.

Problemów z dalekowschodnimi właścicielami nie ma w Niemczech, gdzie obowiązują przepisy nie pozwalające na posiadanie więcej niż połowy klubu. Moim zdaniem wychodzi to tamtejszej lidze na dobre, nawet jeśli jest kilka korzystnych dla klubów przypadków przejęć przez zagranicznych oligarchów, na przykład MC czy Chelsea. Dziwne tylko, że pieniądze przywożone w walizce lub płynące ropociągiem można było tam po prostu wpakować w transfery i pensje piłkarzy – mimo przepisów o tzw. „financial fair play”.

Marnowanie talentów w rezerwach przez najbogatsze kluby

To kolejny efekt tego, że najbogatsze kluby po prostu mają za duże budżety i walczą jednocześnie na wielu frontach. W ich składach lądują często 19- lub 20-letni piłkarze, którzy mogliby się bardzo szybko rozwijać, a zamiast tego po prostu siedzą na trybunach lub grają jedynie w rezerwach, gdzie poziom jest dużo niższy. W ten sposób dziesiątki graczy w całej Europie szybko przeszły drogę od bycia młodzieżowymi reprezentantami do niespełna trzydziestoletnimi piłkarskimi emerytami.

Oczywiście dzieje się tak ze stratą dla wszystkich: drużyny narodowej, macierzystego klubu, innych klubów, do których mogliby zostać wypożyczeni, wreszcie samych graczy, którzy nie wykorzystują swojego potencjału. Wiele na ten temat mogliby powiedzieć: Ołeksandr Zinczenko, Tomáš Kalas, Ross Barkley, Luke Shaw, Lucas Moura, Paco Alcácer czy Grzegorz Krychowiak. Czasem transfer do zbyt mocnego klubu po prostu zamiast napędzać – łamie karierę.

Zbyt duże obciążenia dla najlepszych graczy

To kolejna tendencja sprawiająca, że najlepsi gracze nie pokazują pełni swoich umiejętności. Ci z absolutnego topu mają do rozegrania w sezonie około 60 spotkań o punkty, plus przynajmniej kilkanaście sparingów i kilkanaście meczów reprezentacji. Co dwa lata urlop odbierają im mistrzostwa świata lub kontynentu. Można się spodziewać, że ich uczestnicy zagrają gorszy sezon, bo albo nie mają wakacji albo wracają z nich, gdy koledzy z klubu niemal skończyli przygotowania.

Granie dla drużyny narodowej dla wielu piłkarzy łączy się też z kilkunastogodzinnymi lotami poza Europę. Wracają z takich spotkań często kontuzjowani, po czym ich pracodawca oczekuje, by w następnym meczu ligowym prowadzili swój zespół do zwycięstwa. Z czasem przytrafiają się kontuzje, które często mogą postawić karierę pod znakiem zapytania. Przy takiej liczbie meczów o punkty tylko najlepsi pod względem psychicznym w każdym z nich dadzą z siebie wszystko. Inni potrzebują więcej odpoczynku lub wyjątkowej motywacji, by zagrać na sto procent. Być może właśnie dlatego wiele gwiazd jeszcze przed trzydziestką sprawia wrażenie, jakby miały dosyć piłki nożnej. Na każdym kroku ktoś chce bowiem jak najbardziej skorzystać na ich umiejętnościach: trener, menedżer, kibice, organizatorzy mistrzostw świata, sponsorzy. W takiej sytuacji na pracy koncentrują się tylko najbardziej dojrzali zawodnicy.

Dążenie do utworzenia europejskiej ekstraklasy

Ten temat wraca regularnie co kilka lat. Około dwudziestu najbogatszych klubów chce utworzyć własną ligę, w której będą zarabiały jeszcze większe pieniądze i same ustalą takie warunki, jakie im odpowiadają. Nie będą musiały raz w tygodniu jechać do małego miasteczka, by ugrać cztery punkty przeciwko słabeuszowi „ustawiającemu autobus” przed własną bramką, nie będą się z nim musieli dzielić pieniędzmi z transmisji swoich meczów. Bilety na mecze tej ligi będą jeszcze droższe, piłkarze lepsi, gole piękniejsze…

Jest kilka powodów, dla których kibice w poszczególnych krajach Europy nienawidzą tego pomysłu. Przede wszystkim ucierpiałyby na tym krajowe ligi, dla których mecze tych najbogatszych drużyn są największym magnesem.  Zmieniłby się też zupełnie ich charakter, bo trudno wyobrazić sobie Bundesligę bez Bayernu czy Serie A bez Juventusu. Rywalizacja tych drużyn z innymi z własnego kraju jest częścią ich i ligowej historii i ich odejście na zawsze pozbawiłoby tej radości fanów.

Gdyby taka elitarna liga powstała, jej spoiwem byłyby tylko pieniądze. Derby Manchesteru miałyby znacznie mniej smaku niż te w Premier League, a część kibiców, którzy co tydzień musieliby latać na drugi koniec Europy, po prostu odwróciłaby się od swoich zespołów. Na pewno znacznie lepsza jest obecna sytuacja, w której na co dzień najsilniejsze kluby grają przeciwko innym ze swojego państwa narodowego, a od święta – przeciwko reprezentantom innych państw i innych lig. Kto chce, może się wybrać na taki wyjazd do innego kraju, ale podstawowym obowiązkiem kibica pozostaje iść na ligowy mecz.

Wierni fani z drugiego końca świata

Od kilkunastu lat czołowe europejskie kluby toczą walk o kibiców w innych strefach czasowych. Na przedsezonowych turniejach w USA czy Chinach można zobaczyć na trybunach tysiące ludzi w koszulkach danego zespołu, nawet czasami go dopingujących. To zjawisko ma miejsce także w poszczególnych krajach Europejskich – szczególnie Real Madryt i FC Barcelona mają wyjątkowo wielu fanów, którzy oddaliby z nie życie, mimo że nigdy nie byli na ich meczu, na przykład w Polsce.

Tę lekcję kluby o światowym „zasięgu” przerabiały już wcześniej, gdy stawały się popularne w granicach nie tylko własnego miasta, ale także i kraju. Jednak o ile można jeszcze zachować charakter klubu i kibicowania, jeśli inni kibice mówią tym samym językiem i należą do tej samej kultury, to nie da się tego zrobić, próbując zdobyć popularność w innych krajach. Klub będzie po prostu produktem, kolejną marką, do której specjaliści od marketingu dokładają kolejne znaczenia, a ludzie zainteresowani – kupują.

Nie twierdzę, że nie można być oddanym kibicem Realu mieszkając w Warszawie, ale na pewno znacznie więcej na ten temat będzie miał do powiedzenia ktoś mieszkający w stolicy Hiszpanii i pojawiający się na stadionie raz na dwa tygodnie. Jeśli istnieje coś takiego jak społeczność fanów danego klubu, można ich znaleźć przede wszystkim w macierzystym mieście, a nie po drugiej stronie kuli ziemskiej.

Po prostu trzeba wymuszać rzuty wolne

Pod tym względem piłka nożna wypada znacznie gorzej niż każdy z najpopularniejszych sportów w USA. czy ktoś widział, by LeBron James w decydującym momencie meczu łapał się za nogę, udawał płacz i prosił sędziego, by odesłał do szatni przeciwnika? Tymczasem w najważniejszych meczach piłkarskich w Europie takie sytuacje mają miejsce przynajmniej dziesięć razy i powodują zniesmaczenie fanów. Na szczęście coraz częściej sami kibice dają wyraz dezaprobacie i wygwizdują gwiazdy celujące w wymuszaniu fauli, o czym przekonał się Neymar na mundialu w Rosji.

Mimo to, przewracanie się w artystyczny sposób na polu karnym pozostaje stałym elementem gry i zawodnicy potrafiący to robić są po prostu cenni dla zespołu. Do „nurkowania” będą ich namawiali trener i koledzy z obrony, bo rzuty wolne, karne i kartki mogą zdecydować o punktach, tytułach i premiach. Niestety, po kilku latach nikt nie będzie pamiętał, że decydująca bramka w finale padła po wątpliwym rzucie karnym. Dlatego, jeśli piłka nożna nie chce być kojarzona z kiepskimi aktorami tarzającymi się po trawie, musi wlepiać im kary także po meczu, na podstawie zapisów wideo. Może to zrównoważyć presję na piłkarzy, by korzystali ze swych wątpliwych talentów kaskaderskich.

Po prostu trzeba się kłócić z sędziami

Podobnie jak w przypadku wymuszania rzutów wolnych, to ogromny problem i coś, co zdarza się w każdym meczu. Decyzje sędziów są podważane nie tylko jeśli są niepewne, ale zawsze i w każdej sytuacji. Co gorsza, dyskutują z nimi nie tylko kapitanowie, ale wszyscy inni piłkarze, niezależnie od wieku i języków, którymi mówią. W takich sytuacjach sędziowie wyjątkowo rzadko korzystają z możliwości ukarania zbyt rozmownego piłkarza kartką. W konsekwencji, tracą autorytet na boisku, a wygrywająca drużyna pyskówkami jest w stanie ukraść przeciwnikom wiele minut – do czego oczywiście namawiają trenerzy.

Pod tym względem także europejski sport numer jeden wyraźnie ustępuje swoim odpowiednikom w USA.

Błędy sędziów decydują o tytułach i milionach zysku

Niektóre magazyny poświęcone piłce nożnej od lat publikują „prawdziwe” tabele, w których nie są uwzględniane punkty zdobyte po błędnych decyzjach sędziów. Różnice w porównaniu do oficjalnych tabel sięgają czasami kilkunastu punktów i decydują o mistrzostwach, grze w pucharach, spadku lub awansie. To jeden z najsmutniejszych tematów, od początku związanych z historią piłki nożnej. Po ludzkich błędach dający z siebie wszystko gracze przegrywają ważne mecze, kluby tracą duże pieniądze a kibice mają ochotę się upić i nigdy więcej nie tracić czasu na oglądanie meczu, w którym wynik i tak zależy od jednego człowieka.

Wobec tego nie sposób nie docenić wprowadzenia zapisu wideo do piłki nożnej. Na pewno nie jest on doskonały, ale jak z każdą zmianą, powinien być na przestrzeni lat doprowadzony do optymalnej formy, tak by w możliwym stopniu wyeliminować błędne decyzje, a jednocześnie nie tracić na analizę zapisu zbyt wiele czasu. Oczywiście nie będzie go nigdy w trzeciej lidze, ale przynajmniej w najważniejszych meczach, gdzie od decyzji sędziego zależą ogromne pieniądze, pomyłek będzie coraz mniej.

 

Podobne mecze:

    Brak podobnych meczów