Liverpool – West Ham 4:0

Ten pierwszy w nowym sezonie mecz zweryfikował, bardzo wysokie po obu stronach oczekiwania wobec piłkarzy. Wynik mówi sam za siebie i oddaje ogromną przewagę Liverpoolu w każdym elemencie gry. Piłkarze Kloppa osiągnęli go oczywiście z wielką determinacją, ale też naturalnością w parciu do przodu i wykorzystywaniem błędów przeciwników. Z taką grą finaliści Ligi Mistrzów powinni walczyć z MC o tytuł.

W składzie gospodarzy od początku grali dwaj nowi piłkarze: kupiony z Romy za ogromne pieniądze Alisson i za podobną kwotę z Lipska Keïta. Szczególnie drugi z nich wypadł świetnie, nie tylko pracując w obronie, ale też rozgrywając akcje i szukając dziur w obronie przeciwnika, by w nie wejść – z piłką lub bez. W wyjściowym składzie nie było odpoczywającego po mundialu Hendersona, więc najbardziej cofniętym pomocnikiem był Wijnaldum. Milner był zawsze tam, gdzie trzeba i zaliczył dwie asysty. Z przodu Mané, Firmino i Salah grali tak, jakby letniej przerwy w ogóle nie było i po prostu kontynuowali świetną formę z zeszłego sezonu.

West Ham, podobnie jak przed rokiem, latem zakontraktował bardzo wielu nowych graczy, tym razem dziewięciu. Poza tym zatrudnił nowego trenera, którego doświadczenie robi wrażenie i który powinien mieć wystarczająco dużo autorytetu, by poukładać skład – zadanie, z którym nie do końca poradził sobie wcześniej Bilić. Na razie, przynajmniej w meczu ze znacznie silniejszym przeciwnikiem, nie wyglądało to dobrze. Gra do przodu była zbyt wolna, by zaskoczyć gospodarzy, a obrona, przy bardzo szybkiej grze Liverpoolu często popełniała błędy – zostawiając któremuś z trzech napastników wolne miejsce. Grający jako defensywny pomocnik etatowy obrońca Rice wypadł tak słabo, że na drugą połowę już nie wyszedł. Ciekawe, że w środku ataku Pellegrini postawił na Arnautovicia, dla którego nie jest to idealna pozycja. Carroll jest, jak zwykle, kontuzjowany a Perez i Hernandez (wszedł z ławki) najpewniej nie są w wystarczająco dobrej formie.

Napór Liverpoolu pierwszą bramkę przyniósł dopiero w 19. minucie, kiedy po centrze Robertsona zaspała obrona WHU i Salah z bliska pokonał Fabiańskiego. Polski debiutant w bramce londyńczyków zagrał świetnie i uratował przynajmniej dwie bramki, ale nie zapamięta tego meczu dobrze. Kolejny fatalny błąd w ustawieniu obrony kosztował gości bramkę w 47. minucie, kiedy centrę Salaha wykorzystał Mané. Bezpośrednio po przerwie i zastąpieniu Rice’a Snodgrassem, Liverpool wykorzystał dziurę na środku pola i swojego drugiego gola, po akcji Firmino, strzelił Mané. Gwoli sprawiedliwości trzeba przyznać, że był spalony. Wynik zamknął w 88. minucie Sturridge, który w pierwszym kontakcie z piłką po wejściu z ławki strzelił po rzucie rożnym i błędzie obrony.

Wrażenie robiła dynamika akcji Liverpoolu – rozgrywanych na przemian środkiem i oboma skrzydłami, na których Alexander-Arnold i Robertson, obaj przecież całkiem młodzi, zawsze byli tam, gdzie powinni i dokładnie centrowali. Świetnie wypadł Keïta, który w pierwszym oficjalnym meczu ciągnął zespół do przodu i kreował sytuacje trójce napastników. Podobnie Milner, który mimo przyjścia Fabinho, z taką grą może liczyć na kolejne mecze w podstawowym składzie. W zespole z Londynu dobrze grał Arnautović, ale po pewnym czasie stracił ochotę na walczenie z całą obroną Liverpoolu. Lepiej niż przyzwoicie prezentował się też Felipe Anderson, który nie tylko grał do przodu, ale asekurował lewą stronę. Cała reszta, poza Fabiańskim, była słaba. W środku pola nowy trener powinien pomyśleć nad alternatywą dla Noble’a, który jest autorytetem, ale gra zbyt wolno i odbiera zbyt mało piłek, by grać w pierwszym składzie. W kolejnym meczu na boisko wyjdzie zapewne całkiem inna jedenastka WHU.

Podobne mecze: