Liverpool – Tottenham 2:0

Kolejny mecz będącego ostatnio w dołku (5 razy bez wygranej z rzędu) Liverpoolu, ale jakże inny od poprzedniego z Chelsea. Wszystko za sprawą jednego gracza – bo Mane wrócił z Pucharu Narodów Afryki i w pojedynkę strzelił Kogutom dwa gole (a mógł przynajmniej dwa razy więcej).

Gospodarze od początku byli aktywniejsi. Atakowali przede wszystkim prawą stroną, gdzie za przeciwnika mieli Daviesa, zastępującego kontuzjowanego Rose’a. Ten nie był w stanie im stawić czoła i po kilkunastu minutach bez dobrej okazji, Liverpool szybko strzelił dwie bramki. Najpierw w 16. Mané dostał świetne podanie od Wijnalduma i wykorzystał złe ustawienie obrony, potem w 18. obrońcy Tottenhamu zachowali się już katastrofalnie: Dier po prostu oddał piłkę Senegalczykowi, a on znów się nie pomylił. W ciągu kolejnych pięciu minut Mané mógł strzelić jeszcze dwie kolejne bramki, ale dobrze bronił Lloris.

To było miarą tego, jak kiepsko wyglądali gracze Pochettno. Wcześniej nie przegrali 11 meczów z rzędu i chyba po prostu są zmęczeni – psychicznie i fizycznie. Błędy obrony (szczególnie Daviesa i Diera) mnożyły się w pierwszej połowie. W drugiej było już trochę lepiej, ale w pomocy gracze z Londynu po prostu nie byli w stanie ograć swoich przeciwników, których de fakto było mniej (bo Lallana jest przecież bardziej napastnikiem niż pomocnikiem).

Uwagę zwracał szaleńczy pressing w wykonaniu Liverpoolu, z którym goście ni byli sobie w stanie poradzić. Jeśli któryś z obrońcó Tottenhamu zdradzał jakiekolwiek problemy z rozegraniem, błyskawicznie do przodu biegli Mane, Coutinho i Firmino. I dawało to efekty w postaci albo autu dla LFC w okolicy linii środkowej, albo nawet przejętej piłki i szybkiej kontry. Nad tym trener Pochettino i jego gracze koniecznie muszą popracować.

Dobrze, jak zwykle w tym sezonie, wypadł Henderson, który nie tylko rozgrywał i asekurował w środku pola, ale też grał od czasu do czasu długie podania na pole karne. Wyjątkowo pewnie grała też obrona z Lucasem, który od dawna ma być “na wylocie” a dziś zastępował kontuzjowanego Lovrena. Kane ani raz nie miał dobrej okazji bramkowej, a przy piłce był może pięc razy. Firmino i Coutinho, tak ostatnio słabi, w tym meczu sporo dawali swojej drużynie.

Ale prawda jest taka, że gdyby nie Mané, Liverpool pewnie zremisowałby lub przegrał to spotkanie.

Podobne mecze: