Manchester United – Manchester City 4:3

Na pewno był to jeden z takich wielkich meczów, które pozostają w pamięci po każdym sezonie. Po siedmioma bramkami, derbami, tysiącem podtekstów widzowie zobaczyli jeszcze wykład na temat: czego brakuje Manchesterowi City do wygrywania trofeów, gry na najwyższym poziomie i pokonywania przeciwników takich, jak zespół Fergusona.

Czego? Moim zdaniem pewności siebie i przekonania o własnej sile jako zespół. Można to określić jako mentalność zwycięzców, ale to składnik zwycięstwa, na który trzeba zapracować. Na razie, zamiast prowadzić grę, piłkarze w błękitnych koszulkach przede wszystkim czekali na błędy rywala, a po przechwytach nie zawsze wiedzieli co zrobić z piłką. Tu chyba leży największe pole do pracy dla Hughesa i jego sztabu. Świetnych piłkarzy, ogranych w Premier League, już przecież ma.

Już w trzeciej minucie kibice gości musieli zacząć wątpić w jakikolwiek sukces. Niezastąpiony Rooney, w konsekwencji gapiostwa Wrighta-Phillipsa i dośrodkowania Evry strzelił z pięciu metrów bramkę. Gol zrobił wrażenie na piłkarzach MC, którzy potrafili tylko grać długie piłki na boki lub do Teveza (grającego z kontuzją i słabszego niż zawieszony Adebayor). W środku pola agresywnie piłkę odbierali im Fletcher i Anderson. Wydawało się, że potem mecz ułoży się według scenariusza gry MU ze słabszym zespołem, ale Ferdinand i Foster na spółkę sprezentowali gola gościom. Po nieporozumieniu między nimi Tevez wyłuskał piłkę spomiędzy rąk bramkarza i dograł do pewnego Barry’ego.

W przerwie Ferguson zapewne rzucał butami, bo w końcówce Tevez trafił słupek po głupiej stracie Rooneya i podaniu Toure. Do końca pierwszej połowy zespół Hughesa grał to samo – jak najszybsza wymiana podań, częste długie piłki do Teveza. Warto zauważyć, że Bellamy i Wright bardzo sumiennie wracali za akcjami przeciwników nawet we własne pole karne. Wtedy w ataku zostawał tylko Argentyńczyk.

Wielkie emocje były dopiero w drugiej połowie i szczególnie szef drużyny gospodarzy będzie miał problem by zdecydować, czy po niej raczej chwalić czy ganić swoich graczy. Zaczęła się od gola Fletchera po centrze Giggsa i błędach zarówno Bridge’a i Givena. Już w 52. minucie było 2:2 po fenomenalnym strzale Bellamy’ego z 20 metrów niemal idealnie w okno. Walijski napastnik był jednym z trzech najlepszych graczy meczu obok Fletchera i Giggsa. Potwierdził, że może z pożytkiem dla zespołu grać na skrzydle i walczyć w obronie.

Od drugiego w tym meczu remisu rozpoczęła się zupełna dominacja gospodarzy, którzy wielokrotnie mogli zdobywać kolejne bramki. Swój zespół ratował Given, odkupując winy z 47. minuty. Trzy dobre okazje miał Berbatow, ale nie potrafił ich wykorzystać. Mały udział w tych akcjach brał za to Rooney. Jeśli nawet udawało się piłkarzom gości przejąć piłkę, tracili ją w bezsensowny sposób i musieli odpierać kolejny atak. Gol padł w końcu w 81. minucie po centrze Giggsa z wolnego, po której piłka przeleciała nad Richardsem i spadła na głowę Fletchera.

Jakby na sygnał, od tamtego momentu MU zaczął się bronić na własnej połowie i najpierw z 3 metrów przestrzelił Richards, a potem Bellamy przejął piłkę po głupim zagraniu Ferdinanda i pięknie minął Fostera, który też mógł się spisać lepiej. Ta para zawaliła dwie bramki i pewnie nie przejdzie to bez echa. Sędzia Wiley dodał po tej bramce 4 minuty do drugiej połowy, ale przedłużył ją o 6 i właśnie w ostatniej rezerwowy Owen wygrał pojedynek z Givenem po świetnym podaniu Giggsa i fatalnym błędzie w ustawieniu obrony. Pretensje Hughesa do sędziego były jak najbardziej uzasadnione.

Po takich meczach jak ten, czy pojedynki z zeszłego sezonu Liverpool – Arsenal i Chelsea – Liverpool wydaje się, że Premier League wypłaca premie za atrakcyjność meczu i są one liczone w setkach tysięcy funtów. Oba zespoły mogły wygrać ten mecz, gdyby w lepszy sposób wykorzystały słabości przeciwników i nie oddawały inicjatywy po dobyciu bramki. Zastanawiam się, gdzie jeszcze tkwią rezerwy MU po żegnaniu kolejnych gwiazd. W tym meczu wygraną zapewnił im swoimi podaniami 35-letni Ryan Giggs.

Podobne mecze: