Liverpool – Arsenal 4:4

Ile bramek mu si strzelić Andriej Arszawin, żeby Arsenal wygrał z Liverpoolem? Jeśli przed takim meczem ktoś powie, że cztery, jestem gotów mu uwierzyć. Tymczasem życie okazuje się bardziej bezlitosne: obrońcy Arsenalu potrafią bardzo szybko rozmienić na drobne każde prowadzenie, szczególnie jeśli zupełnie na nie nie zasługują i prowadzą dzięki zbiegom okoliczności i błędom przeciwników.

Tak właśnie wyglądała sytuacja we wtorkowym meczu niemal-na-szczycie. Liverpool “gniótł” z wyjątkami od początku do końca, ale zamiast zasłużenie prowadzić, tracił głupie bramki, które strzelał Arszawin, którego w takiej formie Guardiola zamieniłby za Messiego. Arsenal gubił piłkę zwykle już przy linii środkowej i popełniał proste błędy w obronie (niestety można powiedzieć: w swoim stylu), które wykorzystywał lepiej zorganizowany przeciwnik.

Lepiej zorganizowany, nie znaczy jednak zwycięski. Przy pierwszej bramce piłkę we własnym polu karnym stracił Mascherano – coś co zdarza się wyjątkowo rzadko. Piłkę przejął jedyny chyba równo grający w pierwszej połowie Nasri i po ładnej akcji z Fàbregasem, Arszawin pokonał Reinę. Drugą bramkę Arsenal strzelił po fatalnej stracie Arbeloi w wyjątkowo niekorzystnym momencie – gdy Agger akurat zupełnie opuścił swoje miejsce na środku obrony. Arszawin po prostu wbiegł w lukę i idealnie strzelił w długi róg.

Po zaledwie trzech minutach, po centrze z lewej strony, piłkę chciał wybić Fábio Aurélio – obrońca, którego nie można oskarżać o toporną technikę – i trafił prosto w stojącego Arszawina, który wykorzystał kolejny prezent. Ostatni dostał już w końcowych minutach, gdy atakujący gospodarze po rzucie rożnym w ofensywie stracili piłkę. z nadludzką prędkością podprowadził ją o 50 metrów Walcott, oddał do Rosjanina, który znów był lepszy od Reiny. Jeśli się nie mylę, wszystkie 4 jego strzały były celne i przyniosły bramki.

Taki zbieg okoliczności dla Beníteza może oznaczać alarm: jego piłkarze fizycznie są w stanie biegać od początku do końca, ale mentalnie są wyczerpani – do tego stopnia, że popełniają dziecinne błędy w jednym z najważniejszych spotkań w sezonie. Chyba że przyjmiemy, że i tak nie ma to sensu, bo MU musi roztrwonić 6 punktów w ostatnich 7 meczach, by w ogóle “gdybanie” miało sens.

Do tego, że Arsenal w obronie jest, jak to mówią Anglicy “wacky”, wiedzą już wszyscy. Tym razem bardzo słabo grał solidny zwykle Sagna i raczej niepewny w tym sezonie Touré. Silvestre na ich tle prezentował się lepiej, Gibbs był niezły – co jak na jego doświadczenie brzmi bardzo obiecująco. Gdyby nie duże błędy w kryciu i asekuracji, londyńczycy mogli by niezasłużenie wygrać ten mecz. Pilnowanie Torresa i Benayouna było jednak dla nich zbyt trudne. Obaj wykazali się wielkimi umiejętnościami i wykorzystali problemy obrońców gości. Hiszpan jest pewniakiem, ale Izraelczyk takimi meczami (bo to nie jedyny) powinien moim zdaniem zasłużyć sobie na szacunek kibiców i Beníteza – ja na ich miejscu wolałbym go zatrzymać w zespole. Jak zwykle, wiele sytuacji wypracował Kuyt.

Fabiański na pewno nie wie, co powiedzieć po takim meczu. Pierwsza połowa w jego wykonaniu była bardzo dobra – nie popełnił błędów, na które czekali wszyscy kibice Liverpoolu i niektórzy Arsenalu. W drugiej był już słabszy – przy większym doświadczeniu mógł obronić drugi strzał Torresa, nie był do końca pewny przy dośrodkowaniach. Jak dla mnie, nie ma wielkiego udziału w porażce, ale dziennikarze brytyjskich tytułów pewnie będą mieli inne zdanie.

To był piękny mecz, ale wrażenie psują trochę błędy obrony z obu stron – nie tak oczywiste jak np. w ostatnim meczu Chelsea – Liverpool. Dla Arsenalu nie znaczą zbyt wiele, dla Liverpoolu – mogą być bardzo kosztowne.

Podobne mecze: